Bajkowo w Zagrodzie

Łukasz i Marcin: relaks na hamakach
Autor: 
Michał.Q Kudzia

Zanim się zaczęło

Z wyjazdem do Bajkowej Zagrody wiązałem pewne oczekiwania, nie łudzę się. Buddą nie jestem. Jako współorganizator akcji czułem się współodpowiedzialny za jej powodzenie. Chciałem, żeby było miło, wygodnie, atrakcyjnie. Żebyśmy wynieśli stamtąd wrażenia jak najlepsze.
Jednak będąc już w drodze, wieziony firmowym autem kawalerskie.pl, stopniowo porzucałem te oczekiwania. W fantastycznym towarzystwie podróży poczułem wewnętrzną wolność. Oddałem całą odpowiedzialność za samopoczucie reszty świata. "Oni potrafią o siebie zadbać, Michał. Wystarczy, że zadbasz o siebie."

Łąki, a wokół - las

Niebo nad Łąkami, na przekór prognozom pogody, od początku traktowało nas łaskawie. Więcej: rozpieszczało nas! Śliczne i czyste, dawało nadzieję na ciepły weekend. A przecież jeszcze na drodze z Warszawy nie mogło się zdecydować: po jednej stronie szosy słoneczne "za", po drugiej - pochmurne "przeciw". A pośrodku my, aż dojechaliśmy do celu.
Jeżeli w tamtym momencie miałem jeszcze jakieś wątpliwości, to ich resztki rozwiał... płot! Drewniane ogrodzenie posesji rozstąpiło się przed nami niczym baśniowy Sezam. Na to powitanie ucieszyłem się jak mały piesek na widok pana. "Jak ktoś ma tak niezwykły płot," - pomyślałem - "to w środku też musi być niezwykle". Tak właśnie było. Po drugiej stronie miałem ochotę zakrzyczeć. Z radości! Hmmm, ten zapach lasu, jego odgłosy, słoneczne światło wdzierające się prześwitami... Niewiele mi do szczęścia potrzeba :-) Pierwszy przywitał nas Lucek - wesoły, rudy, labradorowaty mieszaniec. W chwilę później poznaliśmy szefową kuchni - panią Jadzię, oraz naszą gospodynię - Kasię. Oprowadzeni przez Kasię ekspresowo po Małej i Dużej Chacie rozpakowaliśmy się w pokojach. Zamieszkałem więc na dwa dni w Oliwkowym, na poddaszu.

Smakołyki dla zdrowia i chrzest sali

Kulinarnie nasz wyjazd stał na najwyższym poziomie, o czym mogliśmy się przekonać już od pierwszego obiadu, kiedy to na stół wjechał barszcz ukraiński, a zaraz po nim kotleciki marchewkowe. Palce lizać! Oczywiście warto było (choć niełatwo) zachować granice wstrzemięźliwości, jako, że na podwieczorek zaplanowaliśmy pierwszą sesję asztangi.
Nieco po godzinie 17 ćwiczyliśmy już w przyjemnej, klimatycznej sali pod pokładem Dużej Chaty. W roli prowadzącego zajęcia mysore wystąpił Tomek. Robił nam korekty, próbując jednocześnie zadbać o własną praktykę rehabilitacyjną po operacji.

 

Ashtanga mysore style

Integracyjny wieczór

W czasie pierwszej kolacji dojeżdżali kolejni uczestnicy naszego eventu. Co chwila drzwi Chaty otwierały się, byśmy mogli przywitać nowych gości. Jadalnia zapełniała się, robiło się gwarno i coraz bardziej towarzysko. Wieczorem byliśmy już niemal w komplecie. Zeszliśmy więc na dół, do naszej sali, gdzie Tomek poprowadził spotkanie zapoznawcze. Tam każdy mógł powiedzieć to, na co miał ochotę. Zwykle było to coś o sobie, swoich pasjach, rozterkach, oczekiwaniach i marzeniach. Ustaliliśmy też ramowy plan zajęć na kolejne dni. Tak na wszelki wypadek, gdybyśmy się nudzili ;-) Po tym wstępie Soña z Tomkiem zainaugurowali nasz pozaasztangowy minicykl zajęć. Tematem pierwszego warsztatu było wprowadzeniem do ajurwedy - starohinduskiej sztuki uzdrawiania. Mieliśmy okazję przetestować naturę własnej doshy, czyli psychofizycznej konstytucji. Vata, pitta czy kapha - kim jestem? Po zajęciach u państwa Ciechomskich znam odpowiedź :-)

Medytacje

Spać, bo sobotę zamierzałem rozpocząć medytacją.
Pomysł okazał się trafiony i dość łatwo realizowalny, częściowo za sprawą towarzystwa, którym zaszczycił mnie Marcin (dzięki, Marcin!) - współlokator z Oliwkowego. Usiedliśmy w sali o 6:10 i przez okrągłą godzinę wytrwaliśmy w skupieniu, pomimo odgłosów dobiegających już o tej porze z jadalni. Powtórka w niedzielę również doszła do skutku. Poranna medytacja zbawiennie wpływa na resztę dnia. W niewyjaśniony dla mnie sposób pozytywnie ją ustawia. Polecam wszystkim! Ech, gdybym tak w domu częściej się do niej mobilizował... (Po namyśle stwierdzam, że lepiej nie za często, żeby nie stać się Buddą przedwcześnie).

Poranny mysore i grzybobranie

Od 7:30 wspólna praktyka mysore. Oczywiście ze śpiewaną inwokacją! Uwielbiam te wprowadzenia.
Po śniadaniu przy stole pełnym pyszności większość grupy wybrała spacer po lesie jako formę spędzenia czasu wolnego. A jak las to i grzyby, dlatego efektem spacerowania stały się imponujące zbiory podgrzybków oraz, nieco mniejsze - kurek. Okazało się, że mamy wśród nas, jeśli nie wytrawnych, to przynajmniej doświadczonych grzybiarzy (Łukasz, Artur, Marcin, Tomek). Ja dorzuciłem swoje trzy grosze w niedzielę. 3 podgrzybki, z których byłem dumny i szczęśliwy :-)

Shiatsu z henną

Kto nie zbierał grzybów, mógł ozdobić swoje ciało tatuażem z henny. Agnieszka malowała na życzenie przepiękne czarne ornamenty.
Niektóre z nich nie zdążyły się jeszcze dobrze przyjąć, kiedy nadeszła pora masażu shiatsu. Osobiście miałem przyjemność poprowadzić ten warsztat, a robiłem to po raz pierwszy w życiu.
Gładko poszło i na luzie. W takim towarzystwie nie mogło być inaczej. Grupa w lot chwytała, nikt nie zadawał głupich (tzn. takich, na które nie znam odpowiedzi ;-)) pytań. Na dodatek miałem asystenta! Wszędobylski, wiecznie ciekawy świata 8-miesięczny Kosmik wcale się nie przejął tym, że chwilowo stracił wszystkie swoje mamy (tę prawdziwą i te przybrane). Postanowił zająć się czymś pożytecznym, np. wykonywaniem fachowych szczypiąco-ciągnąco-uciskowych korekt upatrzonym przez siebie szczęśliwcom.

 

Shiatsu Shiatsu

Smakołyków ciąg dalszy i żeglarskie wizje

Nie podejmuję się szczerze opisywać obiadu, podobnie jak pozostałych dań pani Jadzi, w obawie przed wyczerpaniem słownika superlatywów. Dość powiedzieć, że szkoda mi było pominąć którąkolwiek z potraw. Wegetariańska zapiekanka, pomidorowa zupa dahl, chleb domowego wypieku Kasi, pasty z soczewicy, cieciorki, słonecznika, brokułów i inne, wszystkie zdawały się nawzajem przekrzykiwać: "Spróbuj mnie!" - "Nie, to mnie spróbuj!".
Smakowite menu sprzyjało żywej atmosferze prowadzonych rozmów. Ich wątki przecinały obszary wspólnych zainteresowań. Bardzo popularnym tematem okazało się być żeglarstwo. Trudno się dziwić, skoro na pokładzie Zagrody aż roiło się od żeglarzy i sterników z patentami. Kto wie? Może wywiąże się z tego jeszcze jakiś rejs?

Nidra Oli

Po obiedzie nastąpiła II runda grzybobrania, równie owocna, a zaraz po niej - kolejny warsztat. Ola przeprowadziła nas przez odmienne stany świadomości, wykorzystując do tego celu nidrę - sztukę niedziałania, w formie prowadzonej medytacji.
Kilka razy odpłynąłem, choć próbowałem utrzymać uważność przez całą sesję. Byłem pod wrażeniem rytmu, płynności, stabilności głosu Oli. Prowadzenie sesji relaksacyjnej to wielka sztuka. Każdy, kto kiedykolwiek tego próbował, wie, o czym mowa.

Tarta - hit!

Późnym popołudniem pani Jadzia oddała swoje królestwo we władanie Artura, który przyrządził tartę tak wyborną, że nam kapcie pospadały z wrażenia. Tartę z grzybami, ma się rozumieć. Rozeszła się w mgnieniu oka, wygrywając konkurencję z kolacją właściwą. Dzięki, Artur!
Potem sobie pomyślałem, że jednego warsztatu nam zabrakło - kulinarnego: "Jak zrobić tartę" albo "Jak zrobić jajecznicę z grzybami" :-)

Shiva Shambo

Sobotni wieczór zapowiadał się na wielką gratkę dla wszystkich kochających muzykę. Ja kocham świat dźwięków jako takich, niekoniecznie skomponowanych, więc cieszyłem się na ten wieczór niejako z definicji.
Nie zawiodłem się. Patrycja superprofesjonalnie wprowadziła nas w klimat hinduskich mantr. Rozdała instrumenty perkusyjne, sama wzięła harmonium i zaczęło się muzykowanie. Patrycja intonowała melodyjne historyjki o Shivie, Ramie, Lakshmi i niezwykle rozciągniętym (od Przemka wiemy) Hanumanie, a my jej wtórowaliśmy. W pewnym momencie tego żywiołowego koncertu harmonium tak się zagrzało, że aż odmówiło współpracy, pokazując wyskakujący klawisz. Ale okazało się to być tylko chwilową zadyszką. Nie zrażona takim obrotem sprawy, pełna energii Patrycja, wstawiła klawisz na miejsce i nauczyła nas jeszcze kilku mantr. Był nawet numer na bis :-)

 

Śpiewanie mantr Patrycja i jej harmonium


W swojej pamięci warsztat ten zachowałem jako najbardziej poruszający ze wszystkich. Dzięki, Patrycja!

Malowanie z wykładem w tle

Na niedzielne popołudnie według ramowego planu pozostały dwa zajęcia, a czasu niewiele. Chcieliśmy, by był wilk syty i owca cała. Wyszło z tego malowanie mat pod czujnym okiem Agnieszki (owieczki) okraszone wykładem Przemka (wilka) na temat jogi.

 

Patrycja Michał


Podczas, gdy my pokrywaliśmy kolorowym akrylem swoje maty, Przemek z zapałem opowiadał o sutrach, niyamach, Krishnamacharyi i tym, jak duka przemienia się w suka. Właściwy człowiek na właściwym miejscu! Ma wiedzę i chce się nią podzielić.

 

Malowanie mat Opowieści o jodze

Prawie koniec bajki

Niedługo po obiedzie nadszedł czas pożegnań. Maruderzy dopieszczali maty farbą, Przemek puentował, odpowiadał na pytania, Soña&Tomek przeprowadzali ostatnie konsultacje w kąciku doradztwa żywieniowego dla dosh. A z Małej i Dużej Chaty kolejni spakowani obozowicze wychodzili, by się pożegnać.
Po kolacji zostało nas już tylko kilkoro. Dzieci z Patrycją, Kosmik z rodzicami, Ciechomscy i ja. Zostaliśmy na jeszcze jedną noc, czego nie było w pierwotnym planie.
Tuż przed snem sala do jogi stała się na moment salą kinową. Projekcja wieczoru: "Baraka".

"A rano zrobię jajecznicę!"

Tak mógłby na dobranoc powiedzieć Tomek. Bo zrobił! Z owocami zeszłodniowego grzybobrania. Wyśmienita! Szkoda, że tak mało.
Jednak dla mnie to nie jajecznica stanowiła największą wartość poniedziałkowego poranka. Były nią dwie wskazówki, jakich udzielił mi Przemek na macie.
Zaskoczył mnie. Ćwiczyliśmy jak co rano, tylko tym razem nie spodziewałem się pomocy nauczyciela. A ten się pojawił. Przemek zupełnie jakby mimochodem, przed rozpoczęciem własnej praktyki podszedł do mnie, poprawił w Utthita Hasta, a potem przy skoku do Vinyasy. Niby nic, a jednak poczułem, że czynię milowy postęp. Dzięki, Przemek!

Od marzenia do realizacji

Doskonale się bawiłem podczas tych trzech dni w Bajkowej Zagrodzie. Głównie za sprawą doskonałego towarzystwa. Co prawda krótko było, ale bardzo treściwie. Zapewne nie do powtórzenia, a chciałbym jeszcze nie raz...

Jeszcze raz wielkie dzięki wszystkim, którzy byli, a specjalnie wielkie - Soni i Tomkowi za wkład w organizację. Osobne podziękowania dla naszych gospodarzy i kucharzy :-)

Jestem wdzięczny już za sam fakt, że impreza w ogóle doszła do skutku. Zaczęło się przecież tak niewinnie, od luźnego pomysłu, rzuconego przy wspólnym śniadaniu jeszcze w lipcu. Połączył nas wtedy warszawski warsztat Manju Joisa. Postanowiliśmy wykorzystać siłę najpopularniejszego obecnie portalu społecznościowego facebook do komunikacji. Oczywiście sam facebook magii nie czyni. Czynią ją ludzie. Żeby wyjazd miał ekonomiczny sens, potrzebnych było co najmniej 10 zdecydowanych osób. Nie od razu zebrała się taka liczba. Ale jak już się zebrała, w gorącej końcówce przygotowań jak grzyby po deszczu ;-) dołączały kolejne osoby. Skończyło się na tym, że zajęliśmy w Bajkowej prawie wszystkie dostępne miejsca!

Jednym słowem: pełen sukces. Oto jak marzenie przeradza się w rzeczywistość...

 

Maja i Wiola, a na drugim planie wesoła dynia :) Łukasz i Marcin: relaks na hamakach


Namaste!
Michał.Q Kudzia

 

Paweł Witkowski INTools