Dlaczego Ashtanga?

Autor: 
Michał Kudzia

Pod koniec zeszłego roku niniejszy portal opublikował pierwszy tak zatytułowany artykuł. W ślad za nim na facebook'owej tablicy pojawiła się zachęta jego autora Artura do kontynuacji cyklu. Już wtedy wiedziałem, że muszę (po prostu muszę) dorzucić 3 grosze. Przez ostatnie 6 lat wielokrotnie zadawałem sobie tytułowe pytanie, więc być może to jest okazja do podzielenia się refleksjami.

Długo zwlekałem z ugryzieniem tematu w obawie przed zepsuciem go. Bo jak tu odpowiedzieć wyczerpująco i kompleksowo, nie zanudzając jednocześnie potencjalnego zaglądaczytacza? Jak opowiedzieć o wszystkich aspektach bez rozwlekiwania, rozmemływania i rozwałkowywania treści? Hmm, mission impossible, czyli... czas chwycić byka za rogi.

Na początek pozwólcie, że ustalę nomenklaturę. Używając wszędzie poniżej terminu „ashtanga” odnoszę się do Ashtanga Vinyasa Yoga wg K. Pattabhi Joisa, a nie Ashtanga Yoga wg Patańdżalego. Drugie z tych pojęć wykracza daleko poza ramy mojego przekazu. Ponadto „ashtanga” występuje zamiennie z „asztanga”. Świadomy i celowy zabieg. Przecież jestem Polakiem.

Dlaczego zatem Ashtanga? Cóż, jedno pytanie – wiele odpowiedzi.

Ekam: Zdrowie

Odpowiedź pierwsza, najważniejsza. Zdrowie mimo wszystko. Mimo nawykowych autodestrukcyjnych działań i licznych udanych sabotaży ze strony podświadomości.

Przez ostatnie 30 lat nie byłem dobrym przykładem zdrowego stylu odżywiania. Rozmaite próby utrzymania go trwały zwykle nie dłużej niż kilka tygodni. Według szacunkowych danych zdołałem już wprowadzić do organizmu 3 tony słodyczy i 400 litrów kawy. Całkiem spora hałda na wysypisku śmieci. Jestem pełen podziwu dla trzustki, że przyjęła taki ładunek z godnością, bez jęknięcia i stęknięcia. Śmiem twierdzić, że spora w tym zasługa asztangi.

W porach masowych przeziębień pozostaję nietknięty. Jakbym nosił niewidzialną ochronkę rozpuszczającą wirusy i bakterie. To niesamowite, bo układ oddechowy wcale nie jest moją najmocniejszą stroną. Jako dziecko przechodziłem poważne anginy, jedna po drugiej. Teraz, jeśli zdarza mi się stan podanginowy (doświadczenia z dzieciństwa pozwalają go rozpoznać) to, o dziwo, właśnie po kilkudniowej dezercji z maty. Ale nie biorę wtedy medykamentów. Żadnych. Nie używam od kilkunastu lat. Nawet witaminy C, owianej mitem wzmacniacza odporności. Odporność dostaję w pakiecie z jogą.

Z tego samego pakietu płynie masa innych korzyści dla organizmu. Wśród najcenniejszych dla mnie wymienię chociażby sprawną pracę układu trawiennego, zwłaszcza jelit. Kiedy ćwiczę, zaparcia nie mają racji bytu. Praktyka asztangi ma gigantyczne właściwości oczyszczające. Im bardziej zaangażowaną jest, tym głębsza następuje detoksykacja.

Nie chcę przez to powiedzieć, że Pierwsza Seria rozgrzesza. Że mogę wchłonąć pół litra lodów o godz. 22, a potem poćwiczyć i wszystko będzie dobrze, uniknę negatywnych skutków. Nie uniknę. Co najwyżej odsunę je w czasie. Zdrowie to nie zabawa w Pana Boga. Chodziło mi raczej o trzymanie się możliwie blisko homeostazy. Codziennie mogę zweryfikować, czy się do niej zbliżam, czy raczej oddalam. Kiedy rano ciało czołga się po macie, vinyasa okazuje się nielotem, a wygięcia i skręty stawiają dodatkowy opór, odbieram wyraźny sygnał zaniedbania. To swoisty rachunek sumienia. Ale też punkt zwrotny, punkt wyjścia do zmiany. Nowy początek. Kolejna szansa dana synowi marnotrawnemu.

Natura ma swoje prawa. Nie da się ćwiczyć na wysokim poziomie, a tym bardziej osiągać postępów jeśli to co robimy poza matą stoi z nimi w sprzeczności. Jeśli praktyka utknęła, to znak, że w życiu potrzebne są zmiany. Na szczęście w drugą stronę system działa analogicznie: odrobina samodyscypliny i mogę fruwać. Siła, sprężystość, jasne myśli. Wszystko na swoim miejscu.

Ashtanga jest więc jak lustro prawdy. Nic się przed nią nie ukryje. Mogę nazwać ją uzdrowicielem, weryfikatorem i korektorem codziennych poczynań. Sprowadza mnie na właściwą ścieżkę. Póki jej się trzymam, jestem bezpieczny, niczego się nie boję, mogę spać spokojnie.

Mam akurat to szczęście, że nie doświadczyłem poważnych kontuzji, wypadków, ani wrodzonych lub nabytych dysfunkcji układu ruchu. Ale znam osoby, które doświadczyły. Skrzywienia, przemieszczenia itp. Niektóre z tych dolegliwości zniknęły im bezpowrotne, inne przynajmniej uniknęły operacji. Ich przypadki mówią same za siebie. Dają świadectwo prawdzie.

Dve: Użyteczność

Spotkałem się z opinią, że technik jogicznych nie należy stosować w życiu codziennym. Doświadczenie podpowiada mi coś zupełnie przeciwnego, więc opinii tej nie podzielam.

Używam mula bandhy, używam ujjayi. Taki praktyczny zestaw noszę zawsze przy sobie. Nic bardziej niż on nie rozgrzewa mnie w mroźny zimowy poranek na przystanku autobusowym, nic bardziej nie wzmacnia mnie wewnętrznie i centralizuje.

Rozgrzewanie wewnętrznym ogniem to tylko jeden z przykładów. Jest ich więcej. Odkąd praktyka stała się spójna, trwała, regularna i stabilna, życie jest prostsze, a czynności dnia codziennego – łatwiejsze. Zawiązanie sznurówki, sięgnięcie pod szafę, ręczne pranie nad wanną, wejście po schodach itp. Dzięki technikom utrwalanym w asztandze potrafię wydajniej gospodarować zasobami organizmu, każdą pracę wykonać na minimum energetycznym, nie tracąc nic na jakości, a nawet ją zyskując. Nabrałem intuicji, większej świadomości własnego ciała.

Kiedyś przebiegałem dystans 10 kilometrów i dziś też to robię, ale różnica jest ogromna. Dziś stawiam miękkie kroki, czuję dotyk podłoża stopami, oddycham płynnie, głęboko, przez nos, rozluźniam się, unoszę głowę i obserwuję otoczenie, delektuję się. A w autobusie rzucanym przez kierowcę niczym worek pasażerów-kartofli ustawiam się optymalnie i stoję stabilnie bez wysiłku, bez zbędnych napięć. Czy ukończyłem kurs „Survival w miejskim transporcie publicznym”? Nie. To magia jogi, tutaj: jogi Ashtanga Vinyasa.

Trini: Postęp

Jest bardzo widoczny. Niemal gołym okiem. I namacalny. Nie piszę bynajmniej o postępie w wykonywaniu asan, tylko postępie na ścieżce ku zdrowiu.

Kiedyś na zajęciach jogi (nie asztangi) usłyszałem słowa nauczyciela: „co tam, (tutaj imię), odwieczny problem z szyją?”. Daleki jestem od generalizacji. Pojedynczy przypadek nie przekreśla skuteczności metody. Jednak nie chcę mieć „odwiecznych” problemów. Wolę te przemijające, dlatego wybrałem asztangę. Kontuzje się zdarzały, zdarzają i zdarzać będą. Pojawiały się w chwilach nieuwagi i znikały w procesie cierpliwej praktyki. Nie przerywałem jej z powodu kontuzji. W nagrodę po uzdrowieniu otrzymywałem bonus: wzmocnienie i większy zakres ruchu w doświadczonym przez los obszarze. Czyli postęp.

Catvari: Stałość

Sekwencje asztangi są ustalone. I chwała im za to. Mogę ćwiczyć samodzielnie. Wystarczy, że zapamiętam kolejność. Nie muszę być ekspertem od układania sesji, nie muszę wyważać otwartych drzwi. Mądrzejsi ode mnie opracowali kompleksowy system, który sprawdził się przez dziesięciolecia. Teraz mogę bazować na ich doświadczeniu. Stanowi ono dla mnie nieocenioną pomoc.

Na zajęcia wg tzw. metody Iyengara również przychodzę. Po to, żeby doprecyzować, wyrównać ustawienie w pozycjach, nauczyć się poprawnego ich wykonywania. Ale na takich zajęciach nie odnajduję elementu stałości. Asany poustawiane są w przeróżnej, nieprzewidywalnej kolejności, jakby bez klucza, bez reguły. Nie wątpię, że istnieje w tym jakiś zamysł. Ufam, że istnieje. Póki co dostrzegam tam jednak chaos, z którego nie chce wyłonić się żadna struktura.

Panca: Powtarzalność

Kolejny poranek i znowu to samo. Surya namaskar. Ekam – wdech, dve – wydech. Codziennie od nowa. Nuda, prawda?

Tak się może wydawać. W rzeczywistości każda sesja jest inna. Wszystko płynie, wszystko się zmienia: ciało, samopoczucie, warunki zewnętrzne. A w powtarzalności praktyki udało mi się wyróżnić co najmniej 3 wielkie zalety:

  1. Utrwala. Jak kropla drążąca skałę.
  2. Buduje zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. O wiele skuteczniej skupiam się na ćwiczeniu, gdy wiem, co będzie następne. Jestem bardziej obecny, spokojnie wychodzę z jednej pozycji i wchodzę w następną, kiedy znam kolejność.
  3. Daje stabilny grunt, punkt odniesienia, bazę do obserwacji. Jeśli wokoło zmienia się wszystko, włącznie z programem ćwiczeń, nie jestem w stanie zaobserwować, czy podążam we właściwym kierunku. Nie mogę odkryć wzajemnych wpływów, powiązać skutków moich działań z nimi samymi. (Mowa o długich terminach, bo w krótkim to żadna sztuka: naciągnę mięsień – od razu boli, zjem zbyt pikantnie – zgaga jak na zawołanie.) Długotrwała powtarzalność daje mi szansę zauważenia postępu/regresu i wyciągnięcia wniosków.

Chaotycznymi działaniami uzyskujemy chaotyczne rezultaty. Jeśli chcemy osiągnąć stabilny efekt, musimy działać systematycznie. Powtarzać codziennie te same czynności. Raz nie wystarczy. A czy nie taka właśnie jest natura praktyki jogi Ashtanga Vinyasa?

Sat: Rytuał

Jestem zwierzęciem stadnym rytualnolubnym. Tym bardziej, jeśli rytuał służy dobrej sprawie, nie jest pusty, nie stanowi sztuki dla sztuki, jest wartościowy. A taką dla mnie jest sekwencja Powitań Słońca poprzedzona dźwięcznym „OM” z Inwokacją do Patańdżalego. Na dobrą sprawę po zaśpiewaniu tych dźwięków mógłbym zakończyć. Już wtedy czuję się spełniony, otwarty, rozluźniony, uzdrowiony. Skarb odkryty, modlitwa uniosła się do nieba, amen. Jednak jak się okazuje, to dopiero początek przygody. Przez następne kilkadziesiąt minut mam szansę pozaglądać wgłąb siebie, poeksplorować, rozszerzać, wydłużać, posłuchać czaszką jak wdech mnie odwiedza, a wydech – opuszcza.

Sapta: Efekt „after”

Po wyjściu z shali świat wygląda inaczej. Kolory wydają się bardziej żywe, kształty wyraziste, dźwięki bardziej dźwięczne, ludzie uśmiechnięci, dziewczyny niby te same, a jednak piękniejsze, z blaskiem w oczach. We własnych oczach też widzę więcej blasku niż dwie godziny wcześniej. Czuję otwarcie każdej komórki ciała, stawiam swobodne, długie kroki, myśl w lot chwyta, za wszystkim nadąża, a nawet wyprzedza, obejmuje całe spektrum. Poza asztangą podobny efekt udaje mi się uzyskać tylko po intensywnym aerobiku z zaawansowaną choreografią, kiedy to umysł paruje, zgrzany próbami nadążenia za ciałem.

Astau: Wyzwanie

Na początku było ich dużo naraz: maricyasana D, padmasana, przeniesienie stóp w powietrzu między rękami. Próbowałem, szukałem sposobu, pytałem nauczycieli. Sprawiało mi frajdę pokonywanie kolejnych stopni trudności. Podczas tych prób na własnej skórze doświadczałem prawidłowości, że im bardziej czegoś nie lubimy, im bardziej się boimy, tym bardziej musimy się z tym zmierzyć. Jak z własnym demonem. Potem okazywało się, że diabeł niestraszny, a nawet lubię go bardziej niż cokolwiek innego.

Tak było ze znienawidzoną bakasaną. Po miesiącach starań, kiedy wreszcie odnalazłem w niej lekkość, zacząłem wykorzystywać każdą okazję przebywania w parterze, żeby zawiesić się nad łokciami i przytrzymać jak najdłużej.

Stanięcie na głowie zajęło mi 2 lata, podczas których z uporem maniaka utrzymywałem, że to przecież niemożliwe, bo mam za długie nogi, za słabe ramiona, jestem za-taki, za-śmaki, za-inny. Mimo to próbowałem. W pracy wychodziłem do toalety po to tylko, żeby uczyć się tej pozycji. W zeszłym roku Manju Jois na warsztacie wypowiedział zdanie „Sirsasana. Stay until comfortable.”, więc stanąłem i... zostałem, jak się później okazało, 15 minut w tej pozycji. Najdłużej w całym swoim życiu! Czyli można.

Obecnie przeżywam etap niewiary w wykonanie pincha mayurasany, a dzień pierwszej prawdziwie latającej vinyasy oznaczę w pamiętniku jako „ten pierwszy raz” ;-)

Oczywiście aspekt fizyczny to dopiero przedsionek jogi. Prawdziwe wyzwania czają się na głębszych poziomach. Lecz ja z racji krótkiego stażu pozwalam sobie zatrzymać się jeszcze trochę na fizyczności asztangi i stamtąd czerpać kolejne wyzwania.

Nava: Ludzie

Grupy wsparcia są bardzo ważne. Cokolwiek robimy, czemukolwiek się poświęcamy. A już w szczególności dotyczy to aktywności prorozwojowych, gdyż te zawsze wymagają od nas wysiłku i dyscypliny.

Społeczność zgromadzona wokół asztangi to wyjątkowi ludzie. Otwarci, radośni, aktywni, żyjący kreatywnie i z pasją. Spośród środowisk, które miałem okazję w życiu poznać, chyba tylko śpiewacy są bardziej pozytywnie zakręceni. Statystycznie rzecz ujmując :-).

Wśród ashtanga joginów poznałem wielu z moich obecnych przyjaciół. Niektórym z nich bardzo wiele zawdzięczam. Niektóre znajomości przetrwały kilka lat i trwają do dziś, z innymi kontakt się urwał. Na szczęście w dobie internetu kontakt łatwo przywrócić. A osób, z którymi przeżyłem fantastyczne chwile, nie zapominam.

Dasa: Basia J. Lipska

Osobny rozdział opowieści należy się tej osobie. Gdyby nie Basia, być może wcale nie zostałbym przy asztandze. Ona umiała do mnie trafić jak mało kto. Prawdopodobnie zrobiła to nieświadomie, po prostu będąc sobą. Inspirowała, chwaliła, kiedy starałem się na 100%. Wskazywała, gdzie są obszary do dalszej pracy. W naturalny sposób pokazała prostotę jogi. Przekonałem się przy niej, że ograniczenia tkwią tylko w umyśle. Kierowała mnie na najgłębszą wodę, a ja... skakałem tam. Najbardziej kluczowe, przełomowe momenty, kamienie milowe praktyki przeżyłem właśnie na jej zajęciach.

Niedawno w Krakowie powiedziała do mnie: „Michał, teraz staniesz na rękach, przeniesiesz stopy za głowę i postawisz na macie. Ja pomogę.”. Cóż było czynić? Oparłem się na dłoniach, podniosłem nogi, zacząłem przeginać się do tyłu i obniżać stopy, aż w końcu poczułem pod nimi grunt. Nieziemskie uczucie. Kolejny „pierwszy raz” z Basią.

Niektórzy oceniają jej styl nauczania jako zbyt pospieszny, galopujący, ponaglający. Ale to pozory. Ja bym go nazwał raczej „eksplorujący”. Eksplorujący niezbadane obszary możliwości. Jest w nim olbrzymia dawka wyczucia potencjału i potrzeb ucznia.

Największym jej nauczycielskim atutem jest moim zdaniem prowadzona Pierwsza Seria. To majstersztyk. O ile na mysore class mogę pójść do kogokolwiek i u każdego nauczyciela skorzystam, o tyle zajęć Led Primary u Basi Lipskiej nic mi nie zastąpi. Mają w sobie to „coś”: dobry rytm, zaangażowanie, wnikliwość, płynność z zachowaniem akcentów.

Ekadasa: Sentyment

Mile wspominam czasy, gdy asztanga w Polsce dopiero raczkowała. Znałem wówczas 3 miejsca (Warszawa, Kraków, Poznań) z ofertą tego rodzaju zajęć. Nie wiem czy było ich więcej. Uczniowie początkowali w uczeniu się, nauczyciele – w nauczaniu. Większość z nas pierwsze lekcje pobierała od najbardziej wówczas zaawansowanej w praktyce osoby Radka Rychlika, przynoszącego dobrą nowinę prosto od źródła na Dalekim Wschodzie. Zaangażowanych ćwiczących można było policzyć na palcach. Zagranicznych nauczycieli mieliśmy jak na lekarstwo. Pewnego dnia do Warszawy zawitała Nancy Gilgoff i to już było wielkie święto. Na szczęście kilka razy w roku odwiedzała nas Basia Lipska. Na jej warsztatach rozwijaliśmy się i przy okazji poznawaliśmy nawzajem. Asia Piestrzyńska użyła nawet określenia, że jesteśmy jak „groupies” Basi.

W pamięci szczególnie pozostał mi warsztat z marca 2006 roku zorganizowany przez wrocławską Akademię Ruchu. Bardzo intensywny. Calutkie 2 tygodnie z asztangą i wokół niej. Rano mysore, w południe zajęcia warsztatowe, wieczorem – seria prowadzona. Zaczynaliśmy ćwiczyć kiedy na zewnątrz było jeszcze ciemno, kończyliśmy kiedy już było ciemno. Spacerując w przerwach po mieście czułem każdą komórkę swojego ciała. Czułem jak się zmieniam, przeistaczam. Chociaż bolało, byłem szczęśliwy. Błogosławiłem ten stan. Od tamtej pory żaden obóz, wyjazd, warsztat, kurs, w którym brałem udział nie był w takim stopniu nasycony jogą. Na wszystkich innych gros czasu i uwagi zajmowały imprezy towarzyszące: jedzenie, wycieczki, pogawędki (bez wątpienia potrzebne, przyjemne i pożyteczne aspekty życia).

Dziś setki (jeśli nie tysiące) osób w naszym kraju systematycznie ćwiczy jogę z vinyasą, tak jak pokazywał Śri Pattabhi Jois. Nie boją się. Opada powoli fama trudnej, siłowej, kontuzjogennej jogi, znika przesadna ostrożność, wzrasta zaufanie do metody. Termin „asztanga” przestaje być obcy i dziwny, zaczyna być coraz lepiej rozumiany, wszedł do powszechnego języka (moja mama swobodnie go używa, choć nie miała jeszcze do czynienia z jogą). Pierwszą Serię lub rozmaite jej wariacje znajdujemy już nie tylko w szkołach jogi, ale także w co drugim klubie fitness.

Mnie cieszy ten kierunek rozwoju. I widzę duży potencjał do zagospodarowania, bo póki co „ashtangi” są w zdecydowanej mniejszości.

Wady?

Oczywiście, nie ma systemów idealnych.

Tym, czego mi osobiście brakuje w jodze, jest możliwość zdobywania przestrzeni – taka, jaką uzyskuję w bieganiu, pływaniu i jeździe na rowerze. Czasami na macie czuję się zamknięty w klatce 2.5 x 2.5 x 2 metry. Przesuwam się w niej tylko do przodu i w tył, ale nosa nie wystawiam poza wyznaczone granice. A mam ochotę wybiec jak Forrest Gump, okrążyć ziemską kulę ze dwa razy i (być może) wrócić. Żywioł powietrza się we mnie odzywa.

Drugim mankamentem jest pułapka rutyny. Wśród metod rozwoju uważności joga nie stoi na pierwszym miejscu. W praktyce asztangi, jeśli jesteśmy nie dość uważni, ciało ćwiczy bez angażowania umysłu. Można się zapomnieć (oczywiście wtedy to już nie jest joga, ale skupiam się tutaj na konstrukcji metody). Inaczej jest np. w Movements (Czwarta Droga) wg Gurdżijewa. Tam nie ma miejsca na ucieczki. Trzeba stale pamiętać siebie. Ułamek sekundy zapomnienia od razu jest widoczny i psuje cały układ.

Jest jeszcze trzecia wada (czyt. zaleta), być może najpoważniejsza i nie do przeskoczenia: Trzeba ćwiczyć. 3 razy w tygodniu to niezbędne minimum. Iluzją jest poczucie, że joga pomaga, stwierdzone po jednej sesji raz w miesiącu.

Dvadasa: Misja

Nie trzeba być geniuszem spostrzegawczości, żeby zauważyć w jak opłakanym stanie jest nasze zdrowie publiczne. Przestają dziwić zawały serca i wypadanie dysku u trzydziesto-, a nawet dwudziestolatków. Przemysł farmaceutyczny zbiera wielkie żniwo, a współczesna medycyna wciąż pozostaje bezradna wobec przewlekłych tzw. cywilizacyjnych chorób. Bezradna lecz zaradna, bo już zdążyła sobie wyhodować armię niewolników. Armia rośnie. Każdy coś bierze. Na ból gardła bierze Cholinex, na ból głowy bierze Ibuprom. Osób nie korzystających z rzeczonych „usług” jest, nota bene, jak na lekarstwo. A z telewizora nieprzerwanym strumieniem napływają radosne wieści, jak to najwybitniejsi specjaliści znowu odkryli niezawodny specyfik, związek chemiczny, recepturę uzdrawiającą organizm. Mass media bombardują obiecankami łatwego życia, mamią słowami: „Od dziś możesz jeść co chcesz, ile chcesz, o każdej porze i leżeć na kanapie. Wystarczy, że potem połkniesz naszą pigułkę, a zachowasz zdrowie, witalność i piękny wygląd.”. Jeszcze chwila i staniemy się robotami z tworzywa sztucznego. Degeneracja w toku, proszę czekać...

W świetle powyższych obserwacji, zadbawszy najpierw o siebie, postanowiłem włączyć się do krucjaty na rzecz regeneracji siłami natury. Narzędzie już znam i używam. Szkoda byłoby chować je tylko dla siebie. Powinienem się podzielić.

Inspirowany zachętami swojej nauczycielki, 2 lata temu zdecydowałem się na prowadzenie zajęć ruchowych. W decyzji tej pomógł mi kurs medytacji Vipassana – jedyny w ciągu całego roku czas, kiedy przez oczyszczone ścieżki umysłu mogę dotrzeć do siebie, odczytać najgłębsze intencje, rozpoznać predyspozycje.

Mając za sobą niewielkie doświadczenie w kameralnych grupach oraz ukończony nieformalny urzędowo kurs nauczycielski Ashtanga Vinyasa, uprawomocniłem swoje zamiary zdobyciem legitymacji instruktora sportu (przy tej okazji poznałem i pokochałem aerobik, ale to już temat do innych zwierzeń na zupełnie innym portalu), po czym z polecenia przyjaciela (dziękuję, Rafał!) zacząłem uczyć asztangi w małym klubie fitness.

Trayodasa: Radość

Obecnie prowadzę tam zajęcia dla wspaniałej grupy osób. Przychodzą często, niektórzy bardzo regularnie, nawet we wszystkie dni kiedy jest joga. Angażują się, rozwijają, a ja razem z nimi. Mogą i potrafią coraz więcej. Piękne to uczucie: widzieć chęci i postępy u podopiecznych. Uczucie radości.

Tylko 13 powodów? Na pewno jest ich więcej, ale kiedyś trzeba skończyć pisanie i odpocząć :-). Wziąć głęboki wdeeech i wypuścić długi wyyydech. Świadomie wciąż się tego uczę.

    Dlatego

        właśnie

            Ashtanga

Paweł Witkowski INTools